/ początek, 11.10.2013 r., popołudnie
Tak jak Jools parę dni temu mówił o tym Smithowi - wolał działać wówczas na spokojnie, skoro miał spotkać się z rodziną na dniach. Nie był to byle jaki powód! W końcu urodziny matki, więc wypadało się pojawić u kobiety. Zwłaszcza, że dawno z nią nie rozmawiał. Nie dlatego, że był skłócony, choć można było to tak nazwać. Jools po prostu od paru ładnych lat ograniczył dość mocno kontakt z kobietą. Potem miał swoje małżeństwo, a te też było ważne. Zwłaszcza, że nadal potrafił za nim cierpieć!
Trochę męczył się z faktem, że wypadało założyć garnitur. Przynajmniej zawsze było takie podejście rodziny do okazji, w których mogli posiedzieć razem - by strój był odświętny, choć bardziej oficjalny, jakby to były spotkania biznesowe. Na pewno nie było to niczym dziwnym dla dziadka czy też brata, którzy skupiali się na tego typu pracy. Sam Ebenezer nie wydawał się bardzo tym zachwycony, ponieważ preferował luźniejszy, znacznie wygodniejszy styl. Całe szczęście, że zarówno kraciasta koszula, jak i garnitur pasowały do niego, więc czasem mógł błysnąć jako taki elegancik i pokazać, że jednak wychowany był w Cole Town, a część życia spędził w Appaloosa. Potem - no, w wielu miejscach.
Wiedząc dobrze, że oprócz niego pojawi się brat z żoną i swoimi dzieciakami, dla młodych też coś zakupił. Może nie jakieś drogie prezenty, a raczej upominki, by pokazać, że jest tym dobrym wujkiem, który zawsze pamięta; nie ma innej opcji. Po jakimś czasie zajechał więc pod restaurację swoją czystą, piękną i lśniącą Impalą, która tak bardzo różniła się od typowo klasycznych lub nowoczesnych aut, że zwracała na siebie uwagę tym, ze wyróżniała się i swoim kształtem, i kolorem. Jemu to jednak nie przeszkadzało, ani trochę. Wysiadł z auta, rozejrzał się po okolicy. Boże, dziwnie się czuł z myślą, że gdyby zainteresował się tym, by jednak przejąć biznes, by się tym zająć - to mógłby mieć dom nieopodal tejże ulicy. Nie lubił gdybania. Tym bardziej, że zawsze przypominało mu się małżeństwo, które niestety nie wróci.
Wszedł do restauracji z pakunkami - niewielkimi, ładnie zapakowanymi (całkiem starannie jak na niego), aby się rozejrzeć po sali, żeby bez konieczności bycia poprowadzonym przez menedżera sali, samemu odnaleźć znajome twarze. Nie było to problemem, gdy usłyszał radosny pisk najmłodszego dziecka jego brata, które wcześniej zdążyło zauważyć Joolsa. Niemalże od razu - między stołami - zaczęła pędzić, nie bardzo zwracając uwagę na to, że nie wypadało się tak zachować w restauracji. Reynolds zresztą też nie czuł się źle.
- Wujek Eb! - zawołała sześciolatka, którą kierowca przechwycił zgrabnie, żeby ją przytulić do siebie, witając ze śmiechem.
- Cześć, Ruby. Gdzie masz braci? - spytał, a poprowadzony przez dziewczynkę, która nie miała nic przeciwko bycia niesioną przez młodszego wujka, zaprowadziła ich do stołu, przy którym siedział brat z żoną, jego dwóch synów, a po krótszych bokach stołu matka i dziadek. Nestor rodu, jak lubił się tak nazywać, zaśmiał się i stwierdził głośno, że on i tak ich wszystkich przeżyje, na co Reynolds przystał ochoczo i bez wątpliwości z nim się zgodził w tej kwestii. Z każdym po kolei (ze świadomością, że najpierw matka, bo pierwsza, najważniejsza kobieta w życiu) się witając, podarował rodzicielce drobny prezent. Potem zasiadł między Ruby a Gary'm, którego odwiedził jakiś czas temu w szpitalu.
Dziwnie czuł się z myślą, że siedzi w mieście, które wolał opuścić, ale uznał, że wypada raz na jakiś czas odświeżyć kontakt z rodziną, prawda? Zwłaszcza, że swojej najbliższej-najbliższej przecież nie miał. I czas mijał mu w tym towarzystwie całkiem dobrze. Nie mógłby na to narzekać, skoro wymienili się mniej czy bardziej ważnymi żartami oraz informacjami, a Eb, który musiał kręcić głową na dziewczynkę lub chłopaka na wózku - nie mógł na to narzekać, czując przyjemne, choć w jakimś stopniu przykre (bo u siebie tego nie ma) uczucie w okolicach serca, jak to jakiś grafoman by opisał, hehe.
Trochę mili tutaj posiedzieć. Dowiedzieć się, próbować znaleźć informacje czy wtrącić swoje trzy grosze w to wszystko. Eb przyjrzał się bratu, który wydawał się bardziej przejęty tym, że musi odpisać na nadchodzące wiadomości tekstowe lub e-maile, niż wziąć udział w dyskusji, jaką najczęściej inicjowały dzieciaki, zadając mnóstwo ciekawskich i wścibskich (Jezu, Jools to uwielbiał, sam taki był!) pytań. Miał ochotę opierdolić za to starszego brata, ale uznał, że to przy innej okazji, by nie psuć matce urodzin. Parsknął parę razy na słowa bratowej, przyglądając się jej sceptycznie, choć widać, że nie zdawała się być szczególnie przemęczona.
Ebenezer westchnął parokrotnie, pomagając to jednemu, to drugiemu dziecku i bawiąc się z nimi. Obiecał nawet, że młodego Gary'ego to on odwiedzi niedługo i będą mogli ścigać się na wózkach inwalidzkich (no, chyba że młody go będzie wiózł to już w ogóle super), a z młodą - że przyjdzie do niej oglądać bajki.
Był dobrym wujkiem! Szkoda, że tylko nim!
Niemniej, cały wieczór naprawdę dobrze spędził. Umówił się z bratem, że za jakiś czas do niego się odezwie, by z nim pogadać, a gdy nadszedł moment rozstania - przyszło to dość ciężko, zważywszy na przysypiające kurduple, ale jednak miało miejsce.
Sam zaś, z jakimś niesprecyzowanym, choć miał wrażenie, że ciężkim i nieprzyjemnym uczuciem, wsiadł do samochodu, kierując się do Old Whiskey z powrotem. Albo gdzieś dalej.
Ale nadal nie przepadał za garniturami.
/zt