18.02.2014
Jeremy wrócił do swojego gabinetu po przerwie na kawę, podczas której strzelił obowiązkowy żarcik swojemu ordynatorowi ("Hohohoho", zarechotał basem świńskooki dr Lawrence, "Falcon, ty to umiesz pieprznąć dowcipasek! Łapiecie? DowCIPAsek! OHOHOHOHOHO") i poflirtował ze starszą od niego o 10 lat dr Hitch, jak zwykle udającą niedostępną. Na biurku czekała go dosłownie góra dokumentacji medycznej. Jeremy jęknął do siebie i z kwaśną miną usiadł na miejscu, niechętnie oceniając, ile zajmie mu dzisiaj papierkowa robota.
Tymczasem miał jeszcze przed sobą kilka rozmów z pacjentami. Ratowała go świadomość, że wśród nich było spotkanie z Mimi Jackson. Zawsze cieszył się na te widzenia - bez wątpienia ta urocza starsza pani była jego ulubioną kuracjuszką. Na pierwszy rzut oka wydawała się być okazem zdrowia. Pomimo skończonych siedemdziesięciu pięciu lat, Mimi wydawała się tryskać witalnością. Na każde spotkanie z doktorem Falconem starannie fryzowała swoje siwe loki i otulała się puchatym różowym szlafrokiem, tym przeznaczonym tylko na specjalne okazje, jak często mawiała. Tajemnicą poliszynela było, że pożyczała od pielęgniarki Peterson perfumy "Georgina", którymi opsikiwała się na wizytę u jej ulubionego lekarza. Jeremy nie mógł powstrzymać uśmiechu, gdy w drzwiach pojawiała się Mimi, z jej cerą w kolorze dobrze wypieczonego piernika, pełnymi ustami rozciągniętymi w najszerszym uśmiechu, jaką widział, poruszającą swoimi pełnymi biodrami z gracją, którą mogły się pochwalić tylko wiekowe Afroamerykanki.
Także przypadłość pani Jackson była bliska Jeremy'emu. Mimi była bowiem kleptomanką, a nikt tak jak Jeremy nie mógł lepiej zrozumieć pragnienia przywłaszczania sobie cudzych rzeczy. Sęk jednak w tym, że u Mimi łączyło się to także z chorobliwym zbieractwem - jej dom w dzielnicy czarnych w Appaloosa pełen był skradzionych rupieci, gazet, ubrań, mało gustownych kompletów naczyń, figurek przedstawiających tłuste zwierzątka... Mimi nigdy nie kradła rzeczy wartościowych, ale nie potrafiła się powstrzymać przed wyniesieniem czegoś z każdego miejsca, do którego się udawała. Jej rodzina już dawno dała sobie spokój z odwiedzinami, bo w jej domu nie dało się postawić nigdzie stopy. Tylko zamknięcie mogło pomóc.
Rozmowy Jeremy'ego z panią Jackson zazwyczaj oscylowały dookoła wszystkich tych tematów, które starszym paniom wydają się najważniejsze. Kiwając głową i uśmiechając się ciepło, doktor Falcon wysłuchiwał rodzinnych historii Mimi, która na własnej piersi odchowała piątkę dzieci i dziesięcioro wnucząt, z których tylko kilkoro odwiedzało ją regularnie w szpitalu. Od czasu do czasu popłakiwała sobie, wspominając swoich dwóch mężów - Derricka, którego zabiła wojna w Wietnamie, i Benjamina, którego śmierć na zawał niespodziewanie zabrała dziesięć lat temu. To ta druga tragedia sprawiła, że jej przypadłość znacznie się pogorszyła i Mimi zaczęła znosić do swojego domu nieprzebrane ilości śmieci - dlatego też Jeremy starał się spokojnie doprowadzić podwójną wdowę do stanu, w której udałoby się jej pogodzić ze stratą.
Może i doktor Falcon był snobistycznym białasem z kijem w tyłku i preferował grube czeki od sprawowania pieczy nad tymi, którym się mniej poszczęściło w życiu, ale musiał przyznać, że leczenie Mimi sprawiało mu prawdziwą przyjemność. Może dlatego, że przypominała mu ona Mamę Jones, grubą właścicielkę salonu fryzjerskiego obok jego domu, która w dzieciństwie urządzała wszystkim okolicznym dzieciom najlepsze zabawy. Jeremy był dla pani Jackson trochę jak troskliwy syn albo wnuk, a ona dla niego trochę jak niania z dzieciństwa. Oboje lubili te rozmowy i doktor Falcon bardzo dbał o to, by przypadkiem nikt mu tej pacjentki nie odebrał.
Po wyjściu Mimi Jeremy odsapnął i rozejrzał się po swoim biurku. Musiał skontrolować, czy czasem nic z niego nie zniknęło.
//zt